Szukaj na tym blogu

sobota, 8 lutego 2014

Przewracamy wszystko do góry nogami...

Urodziłam się nad morzem, ale niemalże całe życie spędziłam w Warszawie...na osiedlu...wśród bloków...Druga połowa lat 80-tych i lata 90-te to czas mojego dzieciństwa i dorastania...czas diametralnie różny od tego w którym przyszło żyć mojej 7-letniej córce. Mój tato urodził się i wychował w typowym gospodarstwie wiejskim, we wsi którą zamieszkiwało ok 300 mieszkańców. Jako dziecko miałam to szczęście, że mogłam spędzać tam niemalże całe wakacje. Sianokosy, żniwa, eskapady na papierówki po zmroku, tłuste mleko prosto od krowy, poszukiwanie dopiero co zniesionych jajek... Wymieniać bym mogła zapewne jeszcze godzinami...

Życie w mieście ma swoje plusy, ale przeżyć doświadczonych w czasie życia na wsi, nie da się odtworzyć w żadnym innym miejscu na ziemi. Tylko na wsi...

Od prawie dziesięciu lat mieszkamy w gminie wiejskie. Ale nie na typowej wsi. Bliska odległość od stolicy uczyniła to miejsce...  hmmmm..."Sypialnią Warszawy" to jednak niedokładnie powiedziane.... Mogłabym rzec, że "betonową sypialnią Warszawy", jednakże to określenie byłoby krzywdzące dla wielu mieszkańców którzy się tu urodzili i wychowali, i których przodkowie również stąd pochodzą. Jednak beton to coś co pierwsze ciśnie mi się na usta. Społeczność lokalna, aktywność społeczna, kapitał ludzki... Tak, to wzniosłe hasła i piękne idee. Nie sądziłam jednak, że w społeczności z takim potencjałem, hasła te są tak trudne do zrealizowania... To jednak historia na osobny wpis...a nawet kilka...

Jednak temu miejscu zawdzięczam naprawdę bardzo wiele, choć nie zawsze da się to zauważyć, zwłaszcza gdy wylewamy swoje żale na trudy z którymi musimy się tu borykać. To tutaj stworzyliśmy rodzinę, dzięki możliwości mieszkania tu mamy nasz największy skarb, NASZĄ CÓRKĘ. To dzięki temu, że tu mieszkamy mogliśmy zacząć robić to co wspólnie z mężem robimy. W mieście ta praca byłaby niemożliwa. To dzięki temu miejscu, nasze życie obrało trochę inny kierunek...bez pędu. Co nie oznacza, że bez mnóstwa ciężkiej pracy, jednak nadaliśmy jej trochę inny kierunek.

A wszystko swój początek miało w niezwykłym miejscu...w starej, poniemieckiej, mazurskiej leśniczówce, mieszczącej się kilka kilometrów w głąb lasu. Głucha dzicz, cudowny las, jeziora, grzyby i jagody...i brak dostępu do jakiejkolwiek sieci komórkowej. Żyć nie umierać... To było pierwsze i jedyne miejsce gdzie mój, jeszcze wówczas nie mąż, zabrał mnie na wakacje. Jedyne, bo już nigdzie indziej nie chcieliśmy wyjeżdżać. Zaszywaliśmy się tam na miesiąc i...i po prostu żyliśmy. Nawet gdy już po ślubie urodziła nam się córeczka to wyjeżdżaliśmy tam również z nią. Niestety, realia współczesności spowodowały w końcu, że takie rodzinne ucieczki przestały być możliwe. Poczuliśmy się jakby nam wszystkim odebrano coś bardzo ważnego. Nasza córeczka czuła również to samo co my...

Ale zaraz zaraz, zaraz. Przecież mamy pracę która możemy wykonywać niemalże w każdym miejscu na ziemi, im dalej od skupisk tym lepiej. Więc czemu nie mielibyśmy znaleźć sobie takiego miejsca na ziemi w którym wreszcie będziemy mogli czuć, że żyjemy pełnią życia na co dzień, a nie tylko podczas wyjazdu na wakacje? I to  nie raz w roku, ale codziennie. Możemy? Możemy! No to obieramy kierunek...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz